Świadectwo Joasi

„Autostop? – nigdy nie tego nie próbowałam, super – wolność, niezależność, przygoda – chcę tego! Rekolekcje? – w porządku, może usłyszę coś ciekawego. Ewangelizacja? – do tego na pewno się nie nadaję, sama raczej potrzebuję”. Lecz pomimo obaw znalazłam się na „Pięknych stopach” i był to jak dotąd najlepszy tydzień mojego życia!

On działał już od początku, przez wszystko: ludzi, słowa, wydarzenia….Gdyby nie losowanie, gdybym nie znalazła się w takiej trójce, w jakiej się znalazłam, to zapewne nie trafiłabym do miejsc, które na trasie okazały się tymi najważniejszymi.

Co dał mi ten czas?

1) ufność w to, że On się o nas troszczy, słyszy nas i spełnia nasze pragnienia, a spełniał je aż do ostatnich chwil dosłownie. No może nie było TIRa i racuszków z jabłkami, ale nasze marzenia i te wypowiedziane i te przemodlone a także te, które były tylko cichym westchnieniem, o którym wiedział tylko On – działy się! I to jeszcze lepiej niż potrafiliśmy sobie to wymarzyć. No i że On absolutnie nie pozwoli, by działa się nam krzywda.

2) przekonanie, że nie ma w życiu zmarnowanych szans, są tylko momenty, w których On mówi „Poczekaj, jeszcze nie teraz.”. On nas zna i wie, co i kiedy będzie dla nas najlepsze.

3) nadzieję, że pogubienie i to w trasie, i to w życiu jest po to, żebyśmy w znaleźli się w takich miejscach, że dech zapiera, a do których byśmy nie dotarli idąc według własnych planów.

4) doświadczenie ludzkiej dobroci, troski, zaskoczenie ludzką otwartością.

5) utwierdzenie w przekonaniu, że tzw. „pierwsze wrażenie” nie ma znaczenia, bo np. ci kierowcy, którzy z początku wydawali się przeciętni w efekcie stali się tymi najważniejszymi i tymi których najdłużej będziemy pamiętać

6) doświadczenie i na własnej skórze i z obserwacji innych, że ludzie się zmieniają

7) zaskoczenie, że Duch Święty nie tylko działa przez innych ludzi na nas, ale i przez nas na innych

Autostop, który dla mnie był celem, stał się nagle środkiem, a On zrobił resztę:

Poniedziałek. Autostopowanie zaczęliśmy w strugach deszczu i pierwszym miejscem, do którego dotarliśmy, był geometryczny środek Polski – Piątek. Potem nocleg w Ciechanowie w harcówce przy parafii. Spotkanie z przyjęciem i otwartością ze strony zupełnie obcych nam ludzi. No i z jednym z najbardziej pozytywnie zakręconych księży – zapalonym motocyklistą.

Wtorek. Spełniamy jedno z marzeń naszego trójkowego rodzynka i kierujemy się na Świętą Lipkę. Tam trafiamy na JDM. Tam spotykamy się ze zwyczajną ludzką troską i dobrocią. Tam serwują nam spaghetti na modłę włoską. Tam po dłuuuugim pustym czasie „poszukiwania”, które właściwie było uciekaniem, Pan sam tak wszystko zorganizował, żebym wreszcie do Niego przyszła. Nawet na potwierdzenie zesłał deszcz w trybie ekspresowym, żeby już nic nie przeszkadzało. Otworzył zamki i dał Radość! Tam słyszymy głos mima 😉 Tam płynę po raz pierwszy kajakiem. Tam spotykamy dwie pięknostopowiczki (Ewę i Gosię).

Środa. Może się uda nad morze… Prawie się udaje, bo lądujemy w Redzie. To jest dzień pozytywnie zakręconych kierowców. Przesympatyczny ojciec rodziny i jednocześnie… fan muzyki techno i dyskotek. A potem pani Asia, z którą prujemy obwodnicą Gdańską w rytm muzyki z Pulp Fiction. W Redzie przydaje się glejt (czyt. książeczka autostopowicza). Śpimy smacznie w salkach przy parafii.

Czwartek. Deszczowo. Nasz cel – nadmorska wioska z kościółkiem i dzika plaża (jedno z moich marzeń). To, co otrzymaliśmy, przerosło nasze oczekiwania! Raz, że spaliśmy w budynku, w którym znajdował się też kościół. A plaża…. nie tego nie da się opisać, to trzeba zobaczyć! Jedno z najpiękniejszych, jeśli nie najpiękniejsze miejsce, jakie w życiu widziałam! Nieszpory przy zachodzie słońca, aż same chciały się śpiewać. I nawet pogoda wieczorem się poprawiła.

Piątek. Tym razem chcemy do Piły, bo tam ma być o. John Bashobora. Trafiamy tam i oczywiście nie chcą nas wpuścić. Kolejny raz spotykamy Ewę i Gosię, im się udaje. My różaniec i „Jeśli chcesz, to nas wpuść”. Spotykamy o. Johna, błogosławi nam. Potem się udaje – wchodzimy na mszę św. Nocleg u sióstr, przepyszne jedzonko, a rano bułeczki i „wałówka” na drogę – cudo, bo podane prosto z serca!

Sobota. Nie wiemy właściwie, dokąd chcemy jechać. Niech będzie Toruń. Na autostradzie nasz najbardziej niezapomniany kierowca zapomina skręcić we właściwy zjazd. W efekcie lądujemy w małej wiosce Obory, o której istnieniu nie miałam pojęcia (Edyty marzeniem w tym dniu była wioska m.in.). Pięknie, cisza, spokój, pola, mały raj i koniec świata niemal w centrum Polski. Śpimy w klasztorze karmelitów przy tamtejszym Sanktuarium. My w punkcie medycznym (to mi się podoba), a Marcin w celi nowicjatu (może znak jakiś). A i w Oborach mieszka świecki „pustelnik”, ale taki prawdziwy, nieskomercjalizowany.

Niedziela. Ostatni dzień to powrót do Łodzi, gdzie ku naszemu zdziwieniu przybywamy prawie na czas.

Każdy kierowca, każde miejsca, każda pogoda były absolutnie dla nas. Bywały momenty trudne, ale zdecydowanie przeważały te, w których zastanawiałam się, czy to czasem nie jest sen, a jeśli jest to ja nie chcę się z niego budzić.